5. Niedziela Wielkiego Postu (B) – Co znaczy iść za Jezusem?
Przy drodze, którą chodzili do szkoły, był ładny drewniany krzyż. Wyrzeźbiony Chrystus miał głowę opuszczoną ku ziemi, jakby nasłuchiwał albo pochylał się ku przechodzącym. Wydawało się, że gdyby stanąć na palcach, można by wszystko powiedzieć, nawet bardzo własne sprawy. I wydawało się, że gdyby przystanąć i posłuchać, to można by usłyszeć z ust Chrystusa ważne słowa. W dzieciństwie, oczywiście, nie miewa się takich skojarzeń; przychodzą później, przynosi je życie. Coraz bezwzględniej uczy, jak wiele spraw i doświadczeń można przeżyć tylko z Wszechmocnym albo z nikim. Coś z tego nastroju wzajemnego pochylenia przynosi liturgia Wielkiego Postu. Jakby powracanie do ustawicznie gubionej bliskości.
Dzisiaj liturgia zatrzymuje nas, żeby powtórzyć Chrystusowe „pójdź”! Niech idzie za mną, a gdzie ja jestem, tam będzie i mój sługa... Jeżeli stanął nawet przed wielkim tygodniem, jeżeli nawet drży w godzinie wielkiego piątku, jeżeli słyszy Chrystusa, niech idzie z Nim. Co to wezwanie może znaczyć dzisiaj? Co może znaczyć dla mnie, dla ciebie?
Iść za Nim, za Jezusem Chrystusem, to w naszym przypadku może znaczyć po prostu: zauważyć obecnego. Otworzyć oczy na obecnego z nami Boga. Świadomym gestem pozwolić się prowadzić przez stromizny bólu. Choroba, samotność, odrzucenie, skazanie – sprzyjają rezygnacji z wysiłku zdobywania: zdobywania kolejnego dnia, twórczej myśli, dobrego gestu; zdarza się zrezygnowanie z przełamywania własnego bezwładu. Dłuższy czas trudnych lat, bezsilnych prób, może wytworzyć poczucie bezsensu, prowadzić do rezygnacji, nawet do oddalenia się od bliskich. Niekiedy trzeba przełamać proces wygasania. Za wcześnie oddalamy się od źródła życia. Nasiąkamy sobą – to znaczy słabością, przygnębieniem, milczeniem, rozżaleniem. Do ogniska życia trzeba dorzucić tworzywo życia, którym jest Bóg, życie i zmartwychwstanie. W praktyce może to zmuszać do uporządkowania modlitwy, pogłębienia życia eucharystycznego, estetyki myśli i słowa, godnego stylu bycia z ludźmi – życia na miarę człowieka Bożego. Wiem, łatwiej o tym myśleć zdrowym niż pogrążonym w noc goryczy, ale przywołuję tę prawdę, aby w czas zły, była światłem odwagi.
Iść za Chrystusem, to w naszym przypadku, oznacza uczestniczyć w prawdzie modlitwy zaufania: Ojcze, jeżeli to możliwe, niech odejdzie ten dzień, kamienna droga, dziedziniec poniżenia, dźwięk srebrników, ból w oczach ukochanej Matki... Ale nie moja wola, nie mój lęk, ale Twoja miłość niech się stanie. Jeżeli uznasz, Boże, że potrzebny jest czas krzyża dla zbawienia kochanego człowieka, nieznanego mi, ale Tobie wiadomego dzieła, jeżeli to może być darem na ołtarzu ojczyzny... To nic, że będzie nieład słów, Bóg poukłada teksty sobie wiadome, bezładne wyznanie wiary. Można wiele lat składać przed Bogiem okrągłe słowa, które cieszą ucho słuchaczy, można układać pacierze, jak pięknie wypolerowane kamyki. Można się nawet tym wszystkim cieszyć, aż do chwili, gdy życie odsłoni prawdę, że były martwe i cudze. Aż trzeba Ogrójca, aby wywołać prawdę i ułożyć psalm bolesny, ale własny, bez złudzeń o sobie i pozorów.
Iść za Chrystusem, to może w naszym przypadku, znaczyć: zauważyć cierpiących. Cierpienie, zły czas, może nas wchłonąć, zagarnąć, zasłonić świat innych ludzi. Lekarstwem na własne cierpienie jest bliskość cudzych ran. Przygarnąć w modlitwie tych, którzy cierpią bardziej, których odtrącono brutalniej, których łzy są bardziej bezradne. Pisze obłożnie chory człowiek: „W sali szpitalnej byłem blisko chorych, widziałem ich, rozumiałem, mniej wtedy myślałem o swoim nieszczęściu. Teraz, w innym, w kręgu lekarstw i rodziny, pogrążam się w rozważaniu ciebie. Boję się, że to staje się obsesją, kontemplacją własnego bólu, że wymyka mi się jakaś wartość... Tylko wyjście poza siebie, pomaga rozumieć i służyć. Tylko otwarcie oczu na cudzy ból, pozwala przetrwać własny” (List Ewy P.). Jakby człowiek opowiadał o tej stacji Drogi Krzyżowej, gdy Chrystus pełen bólu i upokorzony krzyżem zatrzymuje się obok płaczących kobiet, żeby je pocieszać. Jakże nieproporcjonalne są cierpienia Jego i tych kilku wzruszonych kobiet, a jednak On je dostrzega, pociesza, przyjmuje ich ból do swego krzyża.
Pójść za Nim, za Chrystusem, to w naszym przypadku może znaczyć: służyć zbawieniu. Zawierzam Bogu, który z moich smutków złoży dobro. Nawet nie wymieniam intencji. Pozwalam Bogu rozporządzać. Dołączę dar własnego bólu, doświadczeń, i proszę, abyś Ojcze nasz przyjął i rozporządzał. Wnoszę do skarbnicy Kościoła, do świętych męczenników i najbardziej podobnych – do pielgrzymów Golgoty. Przecież wielu chorych wyjednało zbawienie, podobnie jak oni chorym. Przecież wielu ludzi, którym przyszło opiekować się cierpiącym w szpitalu, sanatorium, czy w domu, odchodzili od łóżka chorego innymi ludźmi. Przecież zdarza się słyszeć, pełne podziwu zwierzenia lekarzy, pielęgniarek, a nawet własnej rodziny o kimś, kto w chwilach najtrudniejszych stał się świadectwem, zmusił do zastanowienia. Ludzie codzienni odchodzą z takich spotkań onieśmieleni, obudzeni w środku, jak po otrzymaniu światła od Boga. Przecież wolno nam przypomnieć sobie scenę spod krzyża Jezusowego. Właśnie tam, w miejscu dokonania, oprawca, któremu wypadło pełnić dyżur o godzinie trzeciej w Wielki Piątek, dopiero po przebiciu boku Jezusowego staje wśród wyznawców. Dopiero wtedy, po zadaniu śmierci upadnie na kolana, aby wyznać swoje najważniejsze odkrycie: Oto Syn Boży, oto Bóg, oto nowa droga własnego życia. Rodzi się święty z rany i miłości, której wielkość przewyższa śmierć.
Pójść zat Nim, za Chrystusem, to w naszym przypadku może znaczyć: zaufać. A pod krzyżem stała Matka i ufała, że wszystko ma sens, że jest ważne... Że ból, że narodzenie miało sens, że lata bliskości w Nazarecie, że miecz boleści, że straszna droga Syna, że sceneria Kalwarii... tak, że to wszystko Bóg położył na drodze, aby prowadziła do celu. Zaufać, że rośnie plon, wśród pól oranych bólem, że sieje ziarno życia owa niepojęta miłość, która przewyższa wszelkie poznanie. W zaufaniu Bóg podaje kolejny odcinek czasu, podobny do tego, jaki dał Synowi Swojemu Najmilszemu. Żyć nie „jeszcze”, ale żyć „już” – pięknie, w prawdzie i sprawiedliwości świętych, na miarę człowieka dojrzałego cierpieniem. Nie, nie dlatego mówi „pójdź za Mną”, nie dlatego, że On cierpiał, to i my będziemy cierpieli, ale dlatego nas wezwał, że jeśli nawet przyjdzie czas cierpienia, to wtedy będziemy z Nim. Nie, to nie zaproszenie na drogę cierpiętników, ale na drogę miłości odważnej, nawet ryzykującej cierpienie, a jeśli trzeba, również najwyższe świadectwo życia. Jeżeli porównuje życie człowieka do ziarna, to nie dlatego, że musi jak ziarno obumierać, ale to świadomość, że nawet czas umierania służy życiu, rodzi owoc. Nie bez jutra, ale dla czasu żniw, które nakarmią głodnych i nasycą spragnionych. Jeżeli życie rozdać, to może wymagać, żeby dać czas modlitwie, cierpliwość ludzkim wyznaniom, ufność tym, którzy stracili nadzieję, mądrość tym, których życie skazuje na byle co. Odważyć się zaufać Temu, który nas tą drogą prowadzi.
Pójść za Nim, za Chrystusem, to w naszym przypadku może znaczyć: mieć odwagę. Noszę w pamięci wydarzenie, które wycisnęło się na resztę życia. Na dwa miesiące przed końcem ziemskiej drogi sługa Boży Ksiądz Kardynał Stefan Wyszyński przemawiał do kleryków, przyszłych kapłanów. Ten człowiek krzyżowej drogi z Chrystusem i narodem, pytał młodych mężczyzn, ludzi wiary, Polaków roku 1981. Pytał słowami Ewangelii: „Czy możecie pić kielich, który ja mam pić? Kielich pełen zelżywości, negacji, natrząsania się, kpin, złośliwości. Czy możecie go pić? Czy wszystko wytrzymacie? Zapowiedź Chrystusa: Oto idziemy do Jerozolimy. A tam? Tam ciągle, wiecznie to samo, na przestrzeni wieków – tam Syn Człowieczy zostanie wydany, skażą Go na śmierć, wydadzą poganom na wyszydzenie, ubiczowanie, i ukrzyżowanie. My się przed nim jak gdyby zatrzymujemy. A to jest właśnie kielich Chrystusa. Czy możecie go pić?” Tak, mieć odwagę, wobec postawionych przed nami propozycji, żądań, nacisków. Tak, to było wieczne pytanie, jakie stawia życie, każdemu pokoleniu ludzi. Gdyby można było obejść życie łatwiejszym brzegiem, jak się obchodzi przepaść albo rozlewisko. Niestety, nikt nie wybiera swoich czasów. Takie, jak moja, są drogi twoje. Takie, jak moja, są drogi do mnie. I dziękuję Bogu, że mogę z ufnością podać rękę Jezusowi Chrystusowi i nie być na tej drodze sam. Gdyby można było przyjąć, w twoim, czy moim ogrójcu inny kielich goryczy i rozterki niż własny... Ojcze, jeżeli to możliwe, niech nie będzie ponad miarę moją, a jeśli nie, bądź blisko Twojego sługi. Tak, myślę coraz częściej, że mieć odwagę, to znaczy być z Chrystusem.
I jeszcze jedno – iść za Chrystusem – może brzmieć jak ostrzeżenie. Jeżeli pójdzie swoimi drogami. Czy łatwiejszymi? Czy szczęśliwszymi? Czy istnieją dwa światy – łatwy i trudny? Jeżeli Jego, Chrystusową bliskość odrzucisz, pozostaniesz sam. Człowiek jest dziwnie wpisany w ścieżki nakreślone przez Boga. Jeżeli zboczy, będzie trudniej uszczęśliwić, obdarować, podtrzymać. Trudniej będzie zostawić ślad, który byłby błogosławieństwem. Jest coś ogromnie ważnego w tym powiedzeniu Ewangelii, że za odchodzącym młodzieńcem Jezus patrzył ze smutkiem. Właśnie, nie z gniewem, nie z rozczarowaniem, nie z wyrzutem, ale ze smutkiem. Jakże trudne są drogi człowiecze dla odchodzących tylko z sobą.
Siostro i bracie! Nie wiem, gdzie jesteś, ale wiem, że jesteś w Chrystusie. Nie wiem, kto jest przy tobie, ale wiem, że jest przy tobie Chrystus. Nie wiem, ilu ludzi darzy cię miłością, ale wiem, że miłuje cię Chrystus. Nie wiem, co jeszcze przyjdzie nam przeżyć, ale wiem, że przeżyjemy wszystko godnie, jeżeli będziemy z Chrystusem.